Co czujesz, jak stoisz przy „kopcącym” busiku i spaliny prawie Cię duszą? Do tego dzieje się to w gorący, parny wieczór. Po 10 godzinach lotu właśnie wylądowałeś na Dominikanie i czekasz, aż zapakują Ci walizki do autokaru. Wystałeś swoje w kolejce, przeszedłeś przez kontrolę paszportową, wypisywanie śmiesznych kartek wizowych oraz tłum taksówkarzy i przedstawicieli lokalnych biur podróży, którzy już ci chcieli coś sprzedać … Zamknij oczy i wyobraź to sobie?
Pewnie u niejednego spowoduje to conajmniej lekkie zawahanie, jeśli nie panikę czy tak mają wyglądać moje tropikalne, wymarzone wakacje? Nie u mnie! U mnie wywołało to wręcz euforię… i wspomnienie pierwszej prawdziwie dalekiej wyprawy na Kubę. Przywołało wspomnienia pierwszego poranka w hawańskim casa particulares, gdzie otwarcie balkonu ukazało moim oczom widok na zatokę na całą zatokę i hotel Nacional (tak to to zdjęcie w tym poście :-)). Smak pierwszego homara spróbowanego „na lewo” w prywatnym domu w Trinidadzie, czy kolacji w najbardziej odlotowej restauracji, która zagrała w filmie „Truskawki i czekolada”, o której się dowiedzieliśmy od przypadkowego gościa, ktory nas zaczepił, jak siedzieliśmy sobie na murku na Maleconie… Whow… całkiem dużo jak na odrobinę spalin w twarz 🙂 Przypomniałem sobie, że zapach taniej ropy, towarzyszył nam przez większą cześć podróży po Kubie zarówno w Hawanie i Santiago de Cuba. Wówczas męczył… teraz wprost przeciwnie.
Zacząłem też przy okazji się zastanawiać jaki naprawdę jest smak i zapach Polski? Z czym nasz kraj się kojarzy tym, którzy spędziliśmy tu całe życie, a z czym turystom, którzy wpadli tu na moment?
Miałem chwilę wahania… bo cieżko wymyślić jedną rzecz. Spontanicznie na myśl przychodził mi żurek i schabowy z mizerią. To było to, za czym tęskniłem siedząc w Wilnie. Przynajmniej raz na miesiąc musiałem pojechać za granicę, by w pierwszy przydrożnym barze zamówić wspomniany zestaw. Ale czy na prawdę tak to widzę?
Jak się leży pod palmą i nie mam wiele do robienia… no może poza bieganiem z małym wiaderkiem po wodę 🙂 (Pola musiała mieć wodę do babkowej piekarni) można pomyśleć. Myślałem i myślałem i już wiem…
Czym jest dla mnie zapach i smak Polski?
Z pozoru nie było to, aż tak oczywiste, ale jak tylko wpadłem na pierwszy trop… obraz sam się namalował. Musiałem się cofnąć kilkanaście lat wstecz… do czasów dzieciństwa. Dla mnie piękno Polski to różnorodność – smak i zapach pór roku, morze i góry, smażona flądra i krakowski obwarzanek.
Wraz z pierwszymi promieniami słońca, jak w ten weekend, pojawiały się nowalijki. Czekało się z wytęsknieniem na pierwszą rzodkiewkę, sałatę, czy pomidora, gdyż pożegnaliśmy się z nimi zeszłej jesieni. Smakowały wyśmienicie z chlebem o chrupiącej skórce i masełkiem. Do tego wiosna w powietrzu i budząca się do życia zieleń. I obowiązkowy majowy zapach bzu.
Lato przynosiło smak owoców... pierwszych truskawek, czereśni, malin, czy jagód.
Dostępnych przez trzy-cztery tygodnie, kiedy trzeba się było nimi najeść na zapas… gdyż kolejne były dopiero za rok. To też czas rozpoczęcia produkcji przetworów na zimę. Dżemów, powideł, kompotów – przyniosą smak lata w zimowe szare dni. Gorące dni i wakacje… podróże bliższe i dalsze. Raz morze, raz góry… w rodzicami i siostrą i obowiązkowo z „Latem z Radiem”. Nam morzem zawsze była obowiązkowo smażona rybka i wędzone śledzie. W górach było osypkowo-bryndzowo. Z racji tego, że często bywaliśmy w okolicach Tymbarku smak jagodzianek i napoju jabłkowo-miętowego „Tymbark” na zawsze będzie mi się z tym kojarzył.
Jesienią zaczynał się powrót do szkoły, ale też smak szarlotki ze świeżych jabłek na pyszym kruchym spodzie.
W piwnicy z reguły lądował worek lub dwa ziemniaków, po które byliśmy wysyłani przed obiadem. Pod koniec listopada dodatkowo jeszcze mogliśmy wybrać kompot do niedzielnego obiadu… z niewiadomych przyczyn te czereśniowe znikały najprędziej, później truskawkowe, a jabłkowe zawsze starczały do wiosny. W powietrzu czuć już było nadchodząca jesień – z drzew spadały kasztany i liście. W ciepłe weekendy można się było wybrać się do lasu i poszukiwać grzybów… po to by poźniej je wysuszyć do wigilijnych potraw. Zawsze po takiej wyprawie nie mogłem zasnąć, bo po prostu jak zamknąłem oczy wszędzie widziałem grzyby.
Początek zimy to już przygotowania do Świąt.
Obowiązkowa organizacja najpotrzebniejszych rzeczy… u mnie w domu przygotowania trwały conajmniej 2 tygodnie: bigos, pasztety, ciasta… Święta zawsze były chyba najważniejszym kulinarnym wydarzeniem roku. Pomimo tego, że w sklepach nic nie było, wszystko musiało się znaleźć 🙂 Na koniec pojawiały się też cytrusy: madarynki, banany no i pomarańcze z Kuby. „Dziennik w TV” na bieżąco raportował, gdzie aktualnie znajduje się płynący z nimi statek. I tu historia powraca na Kubę. Po wszystkich latach, gdzie wyrzuciłem je już z pamięci – trafiłem tam na wspomnienie mojego dzieciństwa – zielone kubańskie pomarańcze. To co przez lata traktowałem – jako gorszą wersję prawdziwych pomarańczowych pomarańczy okazało się znowu wechikułem czasu, który przeniósł mnie kilkanaście lat wstecz. Do domu pachnącego prawdziwą choinką, zupą grzybową i z karpiem okupjącym naszą wannę… Magia 🙂 Poźniej był sylwester i karnawał… i jak mieliśmy szczęście w TV leciał Disney, a rodzice z balu przynosili nam balona. Jednego na spółę 🙂 A poźniej? Jak się mawiało – byle do wiosny… i znowu od początku.
I do tego wszystkiego doszedłem leżąc pod palmą.
Dla mnie chyba smak Polski to smak i zapach domu, żyjącego według pór roku i ich smaków…
Dziś to smak trochę zapomniany, bo pomidora i truskawki można mieć cały rok w sklepie pod domem. Może nie najlepszej jakości, ale są. Pozornie mając wszystko, dużo też tracimy.
Brak jest tej ekscytacji z oczekiwania na pierwsze rzodkiewki.
Brak jest momentu pożegnania z ostatnim słoikiem kompotu.
Brak spekulacji czy pomarańcze dojadą.
Brak smaków, do których chce się tęsknić i wracać.
Magiczne jest to, że do tego powrotu nie trzeba było 1000 zdjęć zrobionych byle jak i byle gdzie. Mój album z dzieciństwa to jedna książka – 18 lat życia zamkniętych na pewnie 40 kartkach albumu, do której nawet nie sięgnąłem pisząc to wszystko. Wystarczyło jedno dobrze postawione pytanie: Co jest dla mnie smakiem Polski?
Warto czasem się zastanowić, co ma być smakiem Polski dla naszych dzieci. Postarajmy się nie pozbawiać ich takich wspomnień! Pewnie nie wrócimy do „cudownych lat osiemdziesiątych”, by Poli zafundować roczne oczekiwanie na pomarańcze, ale już wkrótce razem ruszamy w teren, by w trójkę odkrywać najlepsze, co Polska ma do zaoferowania – smaki i zapachy naszych wspólnych podróży.
Ps. Nie byłem jedyny, któremu zielone pomarańcze kojarzą się ze świetami 🙂 http://madame-charmante.blog.onet.pl/2012/12/01/zielone-pomarancze/
2 komentarze
Taaak. Tak bylo tez u mnie. Scisnelo mnie w gardle jak to czytalam…
[…] Dobry autentyczny smak to coś do czegoś chcemy wracać, czegoś za czym się tęskni. Jest to często idealny wehikuł by przenieść nas w czasie i miejscu. O KAŻDYM z poniższych zdjęć – mogę Wam opowiedzieć długą historię ? a pisząc tego posta czuję smak i zapach każdego z dań. Kilka miesięcy temu na Dominikanie zapach zainspirował mnie do podzielenia się z Wami moimi przemyśleniami na ten temat. Dla chętnych polecam Link do wpisu SMAK WSPOMNIEŃ […]