Kolejne małe miasteczko, gdzie oprócz kilku domów wydaje się nic nie być. A tu raptem okazuje się być kulinarną Mekka, gdzie przeżywamy najprawdopodobniej jedno z największych kulinarnych objawień tego wyjazdu. Karta była dość krótka – można obejrzeć w linku. Do tego nic nie zapowiadało tego co miało za chwilę nastąpić. By mieć szansę na spróbowanie maxa… zamawiamy każdy coś innego. Na początek – zupa Pappa di Pommodoro i torta z karczochów.
Co potem… nie pamiętam – ale za to nie zapomnę deseru: z jednej strony zimne semifreddo z drugiej gorący czekoladowy suflet. Każde z nich samo było boskie, ale po połączeniu razem stanowiło mieszankę takiej, której nie da się zapomnieć. Smak gorącego czekoladowego środka tworzył ze śmietankowym lodowym semifreddo tak perfekcyjną mieszankę przeciwieństw, że tworzyło to doskonałość jakiej nie dane mi było dotychczas próbować. Niemniej jednak nie było to najwieksze zaskoczenie tego lunchu… ono pojawilo sie wczesniej. A mianowicie w zupie… pomidorowej. Perfekcyjej – aromatycznej, o boskim wygladzie i wspanialym smaku… i zaskakujacej konsystencji pomidorowej pulpy… coż smak nie pozostawiał wątpliwości do do jakości włoskiego pomidora… ale ta konsystencja? Sekret rozwiązał się już tego samego wieczora w innej knajpce – nie tak już dobrej… dodatek toskańskiego chleba zapewniał takowe przeżycia i zaskoczenie. Tam był jednak w idealnych proporcjach – dawał wygląd i konsystencję – ale nie zaburzał smaku.